sobota, 21 sierpnia 2010

Ot codzienność: Święta góra Ormian jest w Turcji, a my spotykamy ochronę Prezydenta nieistniejącego Państwa

Rano czyli ok. 10-11 ;) opuściliśmy  pośpiesznie pieczarkarnię w obawie, iż cena zawiera również śniadanie. Przed „hotelem” spotkaliśmy sympatyczną trójkę turystów na rowerach.  Ubrani i wyposażeni profesjonalnie. Dwóch facetów i jedna dziewczyna. Okazało się, że są przewodnikami górskimi z Iranu, którzy zrobili sobie wakacje. Chyba musielibyśmy być dla nich takimi samymi ufokami jak oni dla nas, gdyż  zażyczyli sobie z nami zdjęcie :) Przy okazji przekonaliśmy się jak nieadekwatne bywają stereotypy. A spodziewalibyście się profesjonalnych cyklistów z muzułmańskiego kraju rządzonego przez prezydenta ,który nie ma ani jednego krawata ?
Okazuje się, że zaraz obok naszego hotelu, w kompleksie nowopowstałych budynków znajduje się  bardzo fajne „La Cafe”. Oczywiście znalazła się też zaraz pani kelnerka, która mieszkała kiedyś w Radomiu i rozumie po polsku. Tak na prawdę nie ma dnia abyśmy kogoś takiego nie spotkali. Śniadanko było pyszne - spędziliśmy tam dłużą chwilę gdyż mieli  dobre WiFi, wiec dograliśmy nieco zdjęć do bloga.
Kierujemy się bezpośrednio w kierunku Erewania. Droga wije się rozłożystą, spaloną słońcem doliną. Oglądamy duży pomnik stojący na wzgórzu widoczny dobrze z całej doliny. Prawdopodobnie upamiętnia trzęsienie ziemi z 1988r. Niestety napisy są wyłącznie po armeńsku, co jest tu raczej regułą więc tylko się domyślamy po dacie. 

Pomnik przy drodze. Tygrysy z eksportu
Autostrada przed Yerevaniem. Krowy nieoznakowane.

Jasiek udowadnia, że rola szofera to jego życiowe powołanie i szybko docieramy do przedmieść Yerywania. Kierujemy się do monastyru (monastyr czyli klasztor w religiach wschodnich) Khor Virap. Jest to jeden z popularniejszych celów turystycznych w Armenii. Powstał w VII w. i jest położony na wzgórzu tuż przy granicy z Turcją.
 
Khor Virap - z tyłu granica z Turcją
 Zaraz za nim piętrzy się Ararat, góra na której wg. Starego Testamentu osiadła Arka Noego. Gdy dowiedział się o tym (lepiej późno niż wcale) jeden z uczestników naszej wyprawy, jego spontaniczny atak na Ararat zatrzymały dopiero tureckie zasieki i fakt, iż sandałki nie spisałyby się dobrze na wysokości ponad 5100 metrów ;)  Tak w ogóle mocno  tu wszystko jest pokręcone: Ararat to święta góra Ormian, znajduje się w Armeńskim godle, wiele produktów, restauracji, hoteli nosi w Armenii to imię. W wyniku zawieruch historycznych Ararat leży jednak w Turcji, a do tego granica pomiędzy Armenią a Turcją jest zamknięta. Dla kompletu dodam jeszcze, że to wygasły (?) wulkan.
 
Khor Virap i Ararat w tle.
Wreszcie ją widzimy: Ararat 5137m ,
Święta Góra Ormian i ... najwyższa Góra Turcji.
Może za rok ;)

W  Khor Virap natykamy się na ślub ormiański, zgodnie z informacją w przewodniku, że to popularne miejsce ślubów :D. Starałem się zagadnąć pana młodego, a w międzyczasie Jasiek miał podstawić Jarka na jego miejsce. Nasz plan spalił jednak na panewce – Jarka zdemaskowały sandały z odkrytymi palcami, których Ormianie nie noszą. Stanęło na tym, że zrobiliśmy masę zdjęć na wystawę „Twarze Armenii”. Tu też zmiana planów, po analizie urobku zdjęciowego, już na komputerze, postanowiliśmy zmienić nazwę wystawy na „Twarze  ormianek w wieku 17-27 lat”. Sam ślub podobny do polskiego, oprócz tego, że młodzi wypuszczali gołąbki i łaził obok nich cały czas jakiś facet z mizerykordią :D.


Pani pozwoli ... poniosę....
Nie z nimi te numery ;)
 

Z klasztoru udaliśmy się na południowy wschód. Po drodze zatrzymaliśmy się w pobliżu miasteczka Areni, aby kupić nieco słynnego, miejscowego wina. W takcie  testów i degustacji w przydrożnym punkcie Jaś, który z racji  swej roli nie mógł testować trunków rozładowywał swoją frustrację się na moim Canonie. Gdy znudziły mu się wszystkie obiekty ożywione, zabrał się za robienie fotek potężnej terenowej Toyocie LC V8, która tam stała. W tym momencie ożywili się panowie siedzący przy winie opodal i kategorycznie oświadczyli, że „nie nada” a nawet „nie lzja”. Po chwili chyba doszli do wniosku, że byli jednak zbyt stanowczy i zaprosili nas do stołu biesiadnego. Nie sposób odmówić :D.  Najstarszy – panującym na Zakaukaziu zwyczajem, wygłosił długi toast, po czym litując się nad naszym  dyżurnym kierowcą, oświadczył, że Jaś pić może bo on tu „kamandir” (Jaś oczywiście się wykręcił). Od słowa do słowa i od toastu do toastu okazało się, że ekipa to kierowca i ochrona  prezydenta Nagornego Karabachu. Oczywiście zostawił nam swój numer telefonu i kazał dzwonić po przyjeździe do Karabachu obiecując, że załatwi hotel i w ogóle w razie problemów to nie ma problemu etc.  Na koniec życzenia i pognali autami w stronę Karabachu, numer rejestracyjny prezydenta to 001 :) Ma się te znajomości co nie.
 
Areńskie Wino...
Nasi druzja z LC V8  001

 



Noc  spędzamy w przydrożnym, nienajgorszym hotelu. Zanim pójdziemy spać jeszcze nocne Polaków rozmowy we wspaniałej scenerii pełni księżyca, nad górską rzeką pod skałami. To był dobry dzień.


No i sauna jest ... :/





2 komentarze:

  1. Wy tam gadu gadu z kamandirem, a gdzie w tym czasie był prezydent? ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Panowie, nie uwierzę, że te nocne gadki przy księżycu tylko w towarzystwie męskim;)

    OdpowiedzUsuń