czwartek, 26 sierpnia 2010

Wulkan w brzuchu

Dostałem za zadanie opisać wycieczkę górską ponieważ odegrałem w niej najbardziej malowniczą rolę. Żeby naświetlić sprawę całościowo opowieść należy zacząć wieczorem dnia poprzedniego przed wymarszem. Otóż po zwiedzeniu sławnych klasztorów w okolicach Erewania dotarliśmy na zbocze wulkanu Aragac późnym wieczorem. Dojechaliśmy do jeziorka zwanego Kari, bo nad nim znajduje się armeński instytut badający promieniowanie kosmiczne. Upewniliśmy się wcześniej telefonicznie, że będzie tam na nas czekało jakieś łóżko. Cena była bardzo niewygórowana, bo 3 tys. dram za łebka, zaznaczyć jednak należy, że stosunek jakości do ceny nie był powalający ponieważ warunki panujące w instytucie są mocno spartańskie. Nie ma jednak co wybrzydzać, to przecież ostatnia baza przed atakiem na szczyt!


Wyszukane wnętrze pokoju gościnnego

Ku mojej wielkiej radości wyciągnęliśmy w końcu z plecaków nowiutkie, nie śmigane jeszcze butki (w zeszłym roku w Gruzji nie przydały mi się kupione specjalnie na tą okazję piękne, czerwone Salomony) oraz ciepłą odzież techniczną i poszliśmy spać w śpiworach. Niestety nie było mi dane odpocząć tej nocy. Trudno powiedzieć czy to błąd w procedurze aklimatyzacji czy może szaszlik spożyty dzień wcześniej, ale część nocy spędziłem w tamtejszym spartańskim kibelku odwadniając się intensywnie i wielotorowo :) W związku z dolegliwościami pospałem pewnie całe dwie godziny i taki zmarnowany stawiłem się na poranną zbiórkę. Wyruszyliśmy zaraz jak się zrobiło szaro.
Jezioro Kari w oddali, a na środku budynki instytutu
Aragac to wielgachny wygasły wulkan. Oczywiście przy Araracie wygląda dość blado, ale za to w całości znajduje się w Armenii i formalnie jest najwyższym miejscem kraju. Miejscowi chyba jednak za bardzo atencją go nie darzą i tylko zerkają tęsknie w stronę Turcji. Poszarpana grań wokół krateru ma chyba cztery wyaźne wierzchołki, z których najwyższy, północny, ma 4090 m.n.p.m. My postawiliśmy zacząć od bliższego nam szczytu południowego i zdecydować co dalej po dotarciu na górę.
Na zboczach wulkanu nie rośnie nic oprócz mizernej trawy i niewielkich, choć czasem bardzo kolorowych roślin. Głównym elementem krajobrazu są rozległe rumowiska ostrych, brązowawych głazów różnej wielkości.

Głazy średniego kalibru

Miłe złego początki
Poszliśmy mniej więcej zgodnie z trasą zaznaczoną w Garminie. Ponieważ oprócz głazów nie ma tu wielkich przeszkód po drodze, to jakkolwiek by się nie zaczęło i tak można dojść na szczyt. Nnie każda trasa jest jednak optymalna, a przecież nie chodzi o to żeby się zmęczyć niemiłosiernie tylko żeby się nacieszyć miejscem i widokami. Dlatego poszliśmy dość wyraźnie widoczną ścieżką i to chyba jest podejście optymalne.

Ogony z punktu widzenia lidera
Do mojego ogólnie kiepskiego stanu doszły jeszcze lekkie problemy z oddychaniem, bo wysokość jednak dała się lekko we znaki. Skutek był taki, że nawet najlepsza ze ścieżek była mordęgą. Niby to tylko 700 metrów w górę niezbyt stromego podejścia, ale w praktyce okazało się to drogą prawie krzyżową. Jasiu natomiast najwyraźniej nic sobie nie robił ani z rzadkiego powietrza ani ze stromizny i pruł do góry jak mały samochodzik. A Jurek z plecakiem i ja czyli księżniczka Jarosława sapaliśmy z tyłu. Wycieczka w górę, która miała nam podobno zabrać dwie godziny w rzeczywistości trwała cztery godziny i pół. Cztery i pół godziny powolnej agonii :) Po drodze zrobiliśmy sobie zdjęcia na śniegu, który cały czas leży dużymi łachami na zboczu i mimo wszystko cieszyliśmy się widokami.

Śnieg - wersja letnia

Z widokami było zmiennie, w rytm pojawiania się i znikania chmur. Niestety Araratu widać nie było. Za to pod szczytem zaczęło padać, a przez chwilę był nawet deszcz ze śniegiem. Jak to w górach.

Księżniczka robi dobrą (?) minę do złej gry
W końcu się udało wygramolić na południowy wierzchołek. Co za satysfakcja. Niestety pogoda była kiepska więc po pamiątkowym zdjęciu zamiast moknąć zaczęliśmy po prostu schodzić. Nie było nam także dane zobaczyć wnętrza wulkanicznego krateru, bo tonął w chmurach. Wyglądało to jakby ktoś nalał do tej kraterowej filiżanki spienionego mleka wieńczącego filiżankę cappuccino.

Bohaterscy obrońcy krzyża. Mgła przesłania pałac prezydencki
Krater też zasnuty więc figę widać


Ale za to tajemniczo jak w horrorze :)
W porównaniu z traumą podejścia droga powrotna była czystą przyjemnością. Zdarzyło się nam nawet wyłożyć na trawie i wygrzewać kości w słońcu. Miłym spacerkiem i bez większego wysiłku zsunęliśmy się z powrotem na poziom jeziora czyli do 3200 m.n.p.m.


Instalacja do pędzenia bimbru z porostów

Jak się idzie w dół to więcej widać. Zobaczyliśmy dzięki temu jakie tłumy plączą się po Aragacu. Myślę, że w grupach różnej wielkości naliczyliśmy nawet trzydzieści osób. Spotkaliśmy parę Czechów i Francuzów. Żadnych Ormian :->

Ferrari było jednym za sponsorów wyprawy :)

W sumie trasa tam i nazad zabrała nam siedem godzin. Na dole, przy jeziorku jest jeszcze holelik, gdzie można się także posilić. Ja nie miałem ochoty na cokolwiek, ale chłopcy zamówili sobie miejscowy przysmak czyli zupę hasz. Dostaliśmy michę rosołu bez wyraźnego smaku, z pływającym kawałem wkładki mięsnej typu golonka. Zupę jednak trzeba było odpowiednio przygotować. Polegało to na tym, że pani kelnerka ją posoliła, dodała wielką łyżkę rozgniecionego czosnku i dorzuciła sporo suchego, pokruszonego lawaszu. Kolegom przysmak nie przypadł do gustu, ale przynajmniej wiemy teraz czego unikać.


To nie zupa, to wyzwanie!
Ponieważ po całej nocy i wycieczce miałem stan przedzawałowy to zaraz po tym pysznym i pożywnym posiłku zostałem jak kłoda wrzucony do samochodu i tyle pamiętam. Odpłynąłem.

Dramatyzm atmosferyczny

Bacówki tamtejszych juhasów
Następne wspomnienie to przedmieścia Erewania. Szczęśliwie szybko i sprawnie dotarliśmy do noclegu. Zatrzymaliśmy się na trzy noce w opisywanym na forum kaukaz.pl (dzięki Wam szanowni forumowicze!!!) mieszkaniu w centrum, obok opery. Miejsce zdecydowanie jest godne polecenia. Gospodyni i herbaty zrobi i tabletkę znajdzie jak trzeba i przytulić by pewnie też przytuliła, ale nie korzystaliśmy z tej opcji. Niemniej kobitka bardzo w porządku. Mieszkanie na czwartym piętrze wielkiej kamienicy bez windy więc sugeruję brać wszystkie graty na raz i ograniczyć wspinaczkę, której my mieliśmy już dość tego dnia.
Szybki prysznic i dwugodzinna drzemka postawiła nas na nogi. Reaktywacja i zmartwychwstanie się dokonały. Zregenerowani wdrożyliśmy program wieczorny wstępnego zapoznania się z armeńską stolicą. Pewnie więcej na ten temat będzie w następnych notkach, ale Erewań to inny świat niż reszta kraju. Mieszka tu co trzeci Ormianin z Armenii (w odróżnieniu od ormiańskiej diaspory). Różnica pomiędzy stolicą a prowincją to przepaść i to w każdej dziedzinie. Nawet drugie co do wielkości Giumri na tle stolicy prezentuje się jak mieścinka najwyżej powiatowa.
Głównym punktem miasta jest Plac Republiki, na którym co wieczór odbywa się pokaz klasy światło, woda i dźwięk. Wielka, podświetlana różnokolorowymi lampkami fontanna sika sobie wodą w rytm muzyki płynącej z głośników. To co widać pozostaje w ścisłym związku z tym co słychać więc pokaz cieszy oko i ucho szerokiej publiczności gromadzącej się wokół. Kiczowato i co z tego. I tak nie można oczu oderwać.
Zaliczyliśmy jeszcze restaurację Kaukaz. Polecam, bo jest tam bezpretensjonalnie, jest bogate menu nie tylko z kuchnią armeńską, wystrój jest ciekawy i można nawet posłuchać miejscowej tradycyjnej muzyki ludowej. Ceny akceptowalne. Wciągnęliśmy z Jurysiem gruzińskie czinkali rozpamiętując zeszłoroczne wrażenia kulinarne. Pierożki może nie były mistrzowskie ale całkiem spożywcze. A Jasiek znowu zapodał jakiegoś szaszlika i przyszło mu później za to drogo zapłacić. Zapłacić gastrycznie, nie finansowo :)
I tak się skończył ten długi i pełny wrażeń dzień.

Pisał Jarek

1 komentarz:

  1. Nie mogłam się dopatrzyć tych pięknych czerwonych Salomonów prawie nieśmiganych.....;)

    OdpowiedzUsuń