wtorek, 24 sierpnia 2010

Karabach - Sevan


W poprzedniej notce Jarek wspominając o tym, że Górny Karabach zamieszkały jest w 90% przez Ormian zapomniał dodać, że z terenu dzisiejszej republiki wysiedlono ok. 500.000 Azerów. Co nie zmienia faktu, iż są to tereny w większości rdzennie ormiańskie.
Śniadanie zjedliśmy w przylegającej do części hotelowej sali weselnej, sala kapała wręcz złoceniami i aksamitami. Jarek zrobił wiele zdjęć  swoim telefonem, niestety nie udostępnił ich. Hmm, po co mu te zdjęcia. Czyżbyśmy mieli wracać jeszcze do Giumri ;) (mniej uważnym czytelnikom polecam zdjęcie z targu w Giurmi sprzed kilku dni)???!!! Pani kelnerka zaproponowała jajecznicę. Propozycję przyjęliśmy z nieskrywanym entuzjazmem. Jajecznica okazała się jednak tłustym omletem, reszta była ok. Po śniadaniu i spakowaniu rzeczy pojechaliśmy do MID czyli Ministerstwa Insotrannych Dieł, sformalizować nasz pobyć w nieistniejącym państwie. W MID typowo urzędniczo, panie piją kawkę i plotkują. Pani zapytała grzecznie gdzie chcemy jechać, wykreśliła pozycje blisko granicy z Azerbejdżanem, poprosiła o paszporty  i zaprosiła po odbiór za 15min. My z kolei poprosiliśmy aby wiz nie wklejali do paszportu, tylko dali na luźnych karteczkach. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi będziemy mogli kiedyś wjechać do Azerbejdżanu, w przeciwnym razie nie dostaniemy wizy Azerbejdżanu.
Nie możemy na linię frontu... ;)
 
 Pani w MID tylko się uśmiechnęła  i tryumfalnie stwierdziła, że my do Azerbejdżanu chatiemy jechać. Odebraliśmy wizy po 15 min, wraz z kartą określającą, gdzie możemy się poruszać i pojechaliśmy do Gandzarsar, chyba najbardziej znanej atrakcji Karabachu, monastyru z XIII w.  Droga była bardzo dobrej jakości, jednak widoki wykazały niezbicie, że tereny poza stolicą  podobnie jak w Armenii tak i  w Karabachu są biedne i niedoinwestowane.

Piwo i szaszłyk - coli nie było :(

Gandzasar












Sam Gandziasar jest  zadbany, przygotowany do zwiedzania dla turystów. Niestety zaczyna się już coś - co  pewnie jest  nieuchronne -  niestety smutnego przynajmniej dla mnie. Mianowicie obok kościoła stoi sobie starszy Pan w błyszczącym garniturze z konikiem wystrojonym nie mniej niż właściciel. Pan fika fikołki i wciąga ludzi na konika coby zapłacili za fotkę na tymże. Za 10 lat to będzie Egipt :/.




Gandzasar c.d












Dzieci w przedszkolu już się uczą, że
chłopcy powinni wspierać dziewczynki.
Płot z tablic uciekających Azerów.










Flaga Karabachu - zbieżność kolorów i pasków nieprzypadkowa.































Z Gandziasar udaliśmy się w drogę powrotną, po drodze zaglądnęliśmy do Shushi, gdzie ciągle jest masę zniszczeń powojennych. Dalej z powrotem do Armenii. W Armenii postanowiliśmy nie wracać do Yerevania najkrótszą drogą tylko jechać nad Sevan.
Decyzja była spontaniczna i wynikała z jednego z  naszych sposobów wybierania atrakcji, mianowicie przeglądamy sobie przewodnik lub neta, jeśli trafimy zdjęcie czegoś fajnego to tam jedziemy. W związku z tą „metodologią” były na początku lekkie problemy z planistą Jaśkiem, który mniej więcej dwa dni do przodu chciał wiedzieć, gdzie będzie spał i co oglądał ale szybko mu się spodobało bez większego planowania ;). Ad rem jedziemy M-10 nad Sevan nie dlatego, że zatęskniliśmy za tą Rivierą dla Eskimosów, ale dlatego, że znaleźliśmy w przewodniku intrygującą fotkę  okolic przełęczy Sulema, która znajduje się przy M-10. Rzeczywiście widoki były przepyszne i nie żałowaliśmy nadłożonych kilometrów.



Irańskie TIRy nie ułatwiają ....


E tam Arizona...





 
Wakacyjna pogoda :D










Po dotarciu do Sevan wstąpiliśmy do pierwszego z brzegu hotelu, w międzyczasie pogoda się popsuła i stało się chłodno i pochmurno, spadać zaczęły pierwsze krople deszczu. Chcieliśmy miło zagaić, więc zapytaliśmy Panią „hotelową”, czy pogoda właśnie się popsuła. Pani odparła, że tu cały czas taka. Widząc nasze duże zdziwienie, stwierdziła, że ludzie tu przyjeżdżają właśnie dla takiej pogody. Hmm może czarter Yerevan – Gdańsk byłby złotą żyłą? Ponieważ jednak hotel oferował wyłącznie GPRS i odrażającą  łazienkę postanowiliśmy zadzwonić do „naszego” ulubionego czeskiego Best Western Bohema, gdzie znów mieli ostatni pokój, który bez namysłu zarezerwowaliśmy.
Ten prawie róży kwiat nie zadziałał - ale jedzenie cool




Po drodze wpadliśmy do restauracyjki w jakiejś wiosce. Restauracja typowo ormiańska, nie ma jednej sali tylko są pokoiki dla poszczególnych grup gości. Nie ma menu a „kelnerka” nie wie ile kosztuje szaszłyk, jednak widać, że ludzie poczciwi i szczerzy. Ucinamy sobie miłą pogawędkę z obsługą a zarazem właścicielami. Wszystkie dania są pyszne szczególnie ryba a rachunek oczywiście bardzo umiarkowany.
Do hotelu docieramy po 22.
Pisał: Jerzy Stanisław hrabia B




Sny o potędze


 Nie wspominałem wam, że panicznie boję się krów?

1 komentarz:

  1. Ten pojazd z lufą jest bardzo sugestywny, nie dało się nim wrócić?

    OdpowiedzUsuń