wtorek, 17 sierpnia 2010

Jeśli to wtorek to jesteśmy nad jeziorem Sewan

Jezioro Sewan to duma Ormian. Zajmuje 5% powierzchni kraju i to trochę takie wewnętrzne morze. Ze stolicy prowadzi do  niego porządna, dwupasmowa droga, którą przemierza się w niecałą godzinę, bo to raptem 70 km.
Po upojnej nocy w „stogu” załoga postanowiła trochę odpocząć i odespać. Co prawda Sewan to tutejsze zagłębie turystyczne,  ale miasteczko Sewan opodal jeziora to dramatycznie brzydkie miejsce, chyba nic nie mające wspólnego z turystyką. Właściwe  miejsca odpoczynku ciągną się wzdłuż brzegu. Odwiedziliśmy jeden dobrze wyglądający hotel, ale okazał się zbyt kosztowny,  drugie podejście to był barak u babci, tylko mniej kosztowny, ale za to ohydny. Do trzech razy sztuka; Best Western Hotel  miał dobry stosunek jakości do ceny. Standard przyzwoity (w tutejszych warunkach to full wypas) za 30 tys. AMD czyli  jakieś 100 zł na łeba ze śniadaniem i to tylko dzięki negocjacyjnym i uwodzicielskim talentom Jurka oraz nieodpornej na  jego wdzięki recepcjonistki. Zmiękczył jej serce opowieścią o sianie ilustrowaną zdjęciami. Pierwsza kąpiel po podróży  dobrze nam zrobiła, jeszcze lepiej przyjęło się lokalne piwko.


Do piwa trzeba mieć pasujący kolor koszulki
Na kolację było oczywiście jakieś mięso, bo Armenia to kraj  wieprzowiną, wołowiną i jagnięciną płynący. Co ciekawe wieczorem zrobiło się całkiem chłodno i spadł deszcz więc  odpuściliśmy basen i przeszliśmy do sypialni. Kolega Łysy vel Gruby dostał wylosował dostawkę, ale jakoś dał radę.  Pospaliśmy wybornie.
Po śniadaniu i niespiesznym zebraniu się uderzyliśmy w dalszą drogę. Punktem obowiązkowym jak Rynek w Krakowie jest tutaj  monastyr Sevanvank, położony malowniczo na wzniesieniu nad jeziorem. Budowla stara i z charakterem, ale znacznie bardziej  niż dla jego architektury warto się tam wspiąć żeby zobaczyć panoramę jeziora. Woda ma piękny kolor i sięga po horyzont.  Mam nadzieję, że panorama złożona z kawałków choć trochę to odda.

Chłopaki i Sevanvank. Monastyr to ten w środku.

Znad jeziora pojechaliśmy na zachód. Po drodze mieliśmy mały zatarg z radzieckim śmigłowcem, ale udało się uciec do lasu.

Był za daleko na strącenie bronią konwencjonalną (kamień)

Po zmyleniu pościgu dojechaliśmy do miejscowości Tzaghkadzor, gdzie trzeba koniecznie zobaczyć monastyr Kecharis. Jest to  też jedyny chyba w Armenii ośrodek narciarski.

Duży, średni i malutki - zupełnie jak my trzej
Jest klimatycznie, szczególnie w środku

Dalej pojechaliśmy boczną drogą do samego jej końca, a na końcu jest miejsce zwane Hankavan. Jak wszędzie i tutaj pełno  jest ohydnych postsowieckich obiektów. Obiekty to nie tylko jakieś instalacje, zardzewiałe konstrukcje niewiadomego  przeznaczenia, ale też budynki mieszkalne i ośrodki wypoczynkowe. Wszystko to potwornie zniszczone, zaniedbane i szpecące  krajobraz. Dramat. Czasem jakaś rudera okazuje się zamieszkanym budynkiem albo nawet sanatorium.

A dookoła piekne góry. Tego, kto to wymyślił powinno się tu osiedlić.




Poszliśmy sobie w górę  strumienia i spotkaliśmy grupę młodzianów biwakujących przy grilu. Oczywiście poczęstowali nas gorzałką i mięsem, bo jakże  by inaczej i wysłali na wycieczkę nad wodospad kilometr wyżej.


Pieczenie szaszłyków na łonie przyrody to podstawowa rozrywka w Armenii
Wodospad, a raczej wodospadzik został przez nas  obfotografowany, a po powrocie dostaliśmy  jeszcze arbuza na deser. Panowie zabrali nas ze sobą i pokazali miejscową  atrakcję czyli kąpiel w wodzie mineralnej. Okazało się, że w Hankavan wypływa sporo ciepłych źródeł o leczniczych  właściwościach. Prywatna inicjatywa wykopała dziurę w ziemi i wpuszcza tam ciepłą wodę ze źródła. Za dwadzieścia złotych  można posiedzieć pół godziny w wielkiej wannie o gliniastym dnie. Weszło nas do tej wanny sześciu i piwo. Prawdziwa męska  impreza z naszymi nowymi armeńskimi kumplami, z których co drugi miał na imię Arman.

Na szczęście nie widać tego, co się działo pod powierzchnią

Nie pamiętam żebym kiedyś czegoś  takiego próbował. Warunki spartańskie, ale woda fantastyczna. Zrobiło nam to dobrze na nasze umęczone życiem, stare ciała.
Było już pod wieczór więc trzeba było pomyśleć o noclegu i kolacji. Swoją drogą to straszne, że ciągle trzeba myśleć o  jedzeniu i spaniu. Zauważyliśmy cofnięte od drogi, pięknie utrzymane boisko piłkarskie i nowe budynki obok. Okazało się,  że to jakiś ośrodek szkoleniowy dla armeńskich sportowców. Za 150 zł (15 tys. AMD) dostaliśmy przyzwoity nocleg ze  śniadaniem. Ale jeszcze o kolacji. Z produktów kupionych w miejscowym sklepiku (chleb, szynka, ser, serek czyli smjetana i  ogórki konserwowe i wino czerwone) przygotowaliśmy kolację.

Było elegancko i na talerzach z nierdzewki
 Wszyscy lokalesi byli dla nas bardzo mili. Jedna kulejąca pani  dała nam wrzątek i talerze, a inny pan nawet zrobił nam kawę i opowiedział jak to pracował w Polsce. Zadziwiająco sporo  pamiętał języka polskiego, mimo że to było piętnaście lat temu. W końcu udało się nam wyrwać z objęć gościnnych gospodarzy  i po północy poszliśmy spać. Jasiek jęczał, że łóżko krótkie, bo to chyba była kadra juniorów :) Do bloga nic nie  dodaliśmy, bo albo można krzewić przyjaźń polsko-armeńską albo uzupełniać internetowy dziennik podróży. Postawiliśmy na  stosunki międzynarodowe.

1 komentarz: