poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Brakujący dzień: Garni, Gehard i ormiańska gościnność

Best Western Resort  nad jeziorem Sevan jest zdecydowanie najlepszym miejscem w jakim przyszło nam do tej pory nocować.  Wstaliśmy wypoczęci. Mogliśmy wykąpać się pod normalnym prysznicem bez testowania armeńskiego patentu łączącego w jednym ubikacji i kabiny prysznicowej.
Podczas śniadania, Jurek swoim sokolim wzrokiem, pomimo porannego zaspania, wypatrzył Ormianki, którym w Khor Virap robił zdjęcia podczas ślubu. Dziewczyny bez ślubnych strojów i makijaży wyglądały nieco inaczej, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale cóż to dla mistrza. Wymieniamy maile, żegnamy się z dziewczynami i jedziemy wypaśną drogą w kierunku Erewania. W planie (tego słowa nie należy wymawiać) mamy zwiedzenie dwóch miejscowości Garni i Geghard.
Twierdza Garni służyła  królom Armenii za letnią rezydencję zaledwie od III w. p.n.e.  J. Obecnie znajduje się tu zrekonstruowana świątynia pogańska. Niewątpliwie jest to duża odmiana po zwiedzanych do tej pory podobnych do siebie świątyniach chrześcijańskich.  Twierdza Garni położona jest nad stromym zboczem urokliwego wąwozu rzeki Azat. Widząc w dole kamienistą drogę nie wiele nam było trzeba aby postanowić jak najszybciej się tam znaleźć.



Garni. Rekonstrukcja jedynej w Armeni świątyni pogańskiej.

Jarek pierwsze kroki skierował do sklepiku z pamiątkami ;)


Wąwóz rzeki Azar

Przy wjeździe do wąwozu na stołeczku siedział staruszek w wieku 85 lat, który na nasz widok żwawo poderwał się i podbiegł do samochodu. Wyjął z portfela 1000 AMD, pokazał obszarpaną karteczkę z pieczątką i metodami mima klarownie wyjaśnił, że trzeba zapłacić. Wszystko było jasne oprócz tego na ile jest to indywidualna inicjatywa staruszka a na ile regulacje administracyjne. Nie wnikając w szczegóły uiściliśmy wątpliwe myto.

No! Żebym dwa razy nie musiał powtarzać ...


W dole wąwozu można podziwiać potężne formacje skalne w postaci regularnych bazaltowych słupów o heksagonalnej podstawie.  Wygląda to jakby jakiś kamieniarz mozolnie rzeźbił te regularne kształty. W twierdzy Garni wykorzystano je jako płyty chodnikowe. Jest pole do popisu dla naszych firm brukarskich.



Naturalne słupy bazaltowe o regularnych kształtach




Podczas jednego z postojów zostaliśmy ogarnięci przypływem szczerej ormiańskiej gościnności.  Nad rzeką wypoczywało kilka ormiańskich rodzin, które przyjechały tu na piknik. Taki wyjazd organizują wspólnie raz do roku traktując go jako jednodniowe wakacje. Biorą ze sobą michę szaszlika, stertę lawasza,  piwo, owoce. Zaprosili nas do siebie częstując piwem i arbuzami. Ufoki z Polski były dla nich wyraźnie jedną z większych atrakcji tego wyjazdu. Rozmów nie było końca. Zabawa z dziećmi. Wspólne zdjęcia. Jak się dowiedzieli, że nie zostaniemy na szaszlika mocno się zmartwili. Totalnie nie mogli zrozumieć, że musimy gdzieś jechać i nie możemy zostać. Na drogę dostaliśmy pożegnalnego arbuza. Jurek poczęstował dzieci cukierkami i zrobił się zong. Przypadkowo wyszło, że te cukierki to niby za tego arbuza a przecież ten arbuz jest szczery i bezinteresowny. Jurek musiał się mocno tłumaczyć i przekonywać, że też ma serce na dłoni.

 

Wszechobecny szaszlik

 




Ups ! Ja tylko pociągnął ...

Po wyjeździe z wąwozu pojechaliśmy do klasztoru Geghard leżącego ok. 7 km od Garni w bardzo urokliwym miejscu. Wchodząc na klasztorny dziedziniec spotkaliśmy młodą parę z gośćmi weselnymi. W sumie nic dziwnego, kolejny ślub, pytanie dlaczego we środę ?



Klasztor Geghard

Po zwiedzeniu wielu armeńskich monastyrów ten niczym się nie wyróżniał. Zaczynało wiać nudą do momentu, w którym znaleźliśmy mało eksponowane wejście. Prowadziło ono do wnętrza świątyni w całości wykutej w skale. Każde wypowiedziane wewnątrz słowo było wielokrotnie powtarzane przez echo. Bardzo klimatyczne miejsce. Tutaj trochę poćwiczyliśmy kunszt fotograficzny. Warunki były wyjątkowo trudne.





Wykuta w skale świątynia w Gehard.

Klasztor Gerhard był ostatnim sakralnym celem naszej podróży. Teraz jedziemy do miejsca, z którego będziemy atakować największą górę Armenii - Aragac. Po drodze dyskusja skąd startujemy. Część znalezionych w Internecie relacji polecało podejście od strony miejscowości Aragac, a część od jeziora Kari. Zdecydowaliśmy się na wariant prostszy czyli szczyt południowy i jezioro Kari. Jedząc po drodze obfitą kolację nikt z nas nie przypuszczał, że wysokość 3200 m.n.p.m. może mieć istotny wpływ na to co znalazło się w żołądku.


Gdybym wiedział to bym tyle nie pił i nie jadł.


Cel naszej jutrzejszej wyprawy.

Dojechaliśmy na 3200. Coraz częściej robimy głębokie oddechy.

niedziela, 29 sierpnia 2010

w Yrywanie

Erywań z Araratem w tle

Jechaliśmy do Erywania (tak to poprawna pisowniana w języku polskim) zaintrygowani. Zaintrygował nas napotkany pod Aragacem turysta, który stwierdził, że Tbilisi przy Erywaniu wygląda prowincjonalnie. Dotychczasowe nasze obserwacje prowincji  armeńskiej sugerowały coś przeciwnego. Co prawda otarliśmy się o obrzeża miasta już wcześniej dwukrotnie, ale trudno było sobie wyrobić zdanie na tej podstawie.
 Dość płynnie udało się nam dojechać do mieszkania w centrum za operą. Ruch uliczny i oznakowanie są  mniej przewidywalne niż w Polsce ale całkiem cywilizowane. Należy się tylko przyzwyczaić do tego, iż przed rondami nie ma znaku ustąp pierwszeństwa przejazdu więc będący na rondzie muszą ustąpić pierwszeństwa. Miasto proste w „obsłudze” – po dwóch dniach poruszaliśmy się po nim w miarę sprawnie samochodem.
No to idziemy i zaczynamy się szczypać - sprawdzając czy to nie sen. Ulice czyste, budynki nowe i ładne, samochody - szybkie,  dziewczyny – piękne. Wszystko cywilizowane i w 100% europejskie.  Dyskoteki, sklepy ekskluzywnych marek  o jakich w Polsce możemy sobie co najwyżej poczytać. Główna  ulica wiodąca z okolic opery na najważniejszy plac miasta: Plac Republiki, robi dobre wrażenie – nowoczesne budynki, przestronnie, czysto. Nasz entuzjazm nieco opadł gdy doczytaliśmy, że w celu zbudowania tego nowego deptaka i budynków wyburzono całą cudowną starówkę. Co prawda  podobno cegły domów numerowano aby je móc odtworzyć – ale jakoś średnio w to wierzę.  Wspomniany centralny  plac miasta - Plac Republiki -  co wieczór staje się areną spektaklu tańczących fontann .  Widowisko bardzo ładne, niestety brutalnie kończone o 23:59 zwykle  w połowie jakiegoś utworu :/. W czasie pokazu wokół fontann gromadzą się tłumy widzów.  W mieście jest wszystko na poziomie: restauracje (polecamy wspomniany Kaukaz), bary, kawiarnie, pizzerie (polecamy Mama Mia), sieci WiFi w knajpkach etc. , metro.
Z ciekawych rzeczy które nam się udało zobaczyć w Erywaniu: Niebieski Meczet, Targ owocowy (po drugiej stronie ulicy w stosunku do meczetu), Kaskada z widokiem na Erywań (monumentalne schody – w planach kaskada wodna), wystawa rzeźb ze szkła w Kaskadzie, muzeum  miasta – co prawda eksponaty nieruchome nas nie powaliły ale warto iść :), Wernisaż – targ rękodzieła  ludowego + wszystkiego.
Dodam jeszcze tylko, iż warto być w Erywaniu jasnowłosym młodzieńcem i mieć tak ze 190cm wzrostu. Przekonał się o tym Jasiek, na którego gapiły się wszystkie laski, a dwie nawet podeszły nieśmiało do niego na Placu Republiki, po czym  jedna z nich oświadczyła Jasiowi ona  love  jego.  Jeśli więc jesteś blondynem 190cm jedz do Erywania !!! Jeśli zaś masz takiego kolegę to nie jedź z NIM do Erywania ;)
Oczywiście im dalej od centrum tym bardziej na niekorzyść zmienia się  krajobraz, ale i tak Erywań wywarł  na nas bardzo pozytywne wrażenie.
To ja pisałem - znaczy hrabia ;)

Pytanie do Radia Erewań:
P: W jaki sposób w ZSRR odbywają się głosowania?
O: Towarzysze, kto za, może opuścić ręce i odejść od ściany.

Uwaga: Pomimo, iż jest już zdjęcie z Okęcia ukaże się jeszcze opis Garni i Gerhard (prawda Jasiu ;)? )





Tu była starówka
Plac Republiki - budynek rządowy
Brama bazaru
Bazar
Bazar c.d.
Serki - mniam
Słynna fabryka słynnych  koników
W Erywaniu nie częsty widok takiego autobusu
Współczesny kościół
Kaskada
Widok z Kaskady
Tańczące fontanny
Tańczące fontanny c.d.
Okęcie - Były zielone - teraz niebieskie - znaczy użyte :D

czwartek, 26 sierpnia 2010

Wulkan w brzuchu

Dostałem za zadanie opisać wycieczkę górską ponieważ odegrałem w niej najbardziej malowniczą rolę. Żeby naświetlić sprawę całościowo opowieść należy zacząć wieczorem dnia poprzedniego przed wymarszem. Otóż po zwiedzeniu sławnych klasztorów w okolicach Erewania dotarliśmy na zbocze wulkanu Aragac późnym wieczorem. Dojechaliśmy do jeziorka zwanego Kari, bo nad nim znajduje się armeński instytut badający promieniowanie kosmiczne. Upewniliśmy się wcześniej telefonicznie, że będzie tam na nas czekało jakieś łóżko. Cena była bardzo niewygórowana, bo 3 tys. dram za łebka, zaznaczyć jednak należy, że stosunek jakości do ceny nie był powalający ponieważ warunki panujące w instytucie są mocno spartańskie. Nie ma jednak co wybrzydzać, to przecież ostatnia baza przed atakiem na szczyt!


Wyszukane wnętrze pokoju gościnnego

Ku mojej wielkiej radości wyciągnęliśmy w końcu z plecaków nowiutkie, nie śmigane jeszcze butki (w zeszłym roku w Gruzji nie przydały mi się kupione specjalnie na tą okazję piękne, czerwone Salomony) oraz ciepłą odzież techniczną i poszliśmy spać w śpiworach. Niestety nie było mi dane odpocząć tej nocy. Trudno powiedzieć czy to błąd w procedurze aklimatyzacji czy może szaszlik spożyty dzień wcześniej, ale część nocy spędziłem w tamtejszym spartańskim kibelku odwadniając się intensywnie i wielotorowo :) W związku z dolegliwościami pospałem pewnie całe dwie godziny i taki zmarnowany stawiłem się na poranną zbiórkę. Wyruszyliśmy zaraz jak się zrobiło szaro.
Jezioro Kari w oddali, a na środku budynki instytutu
Aragac to wielgachny wygasły wulkan. Oczywiście przy Araracie wygląda dość blado, ale za to w całości znajduje się w Armenii i formalnie jest najwyższym miejscem kraju. Miejscowi chyba jednak za bardzo atencją go nie darzą i tylko zerkają tęsknie w stronę Turcji. Poszarpana grań wokół krateru ma chyba cztery wyaźne wierzchołki, z których najwyższy, północny, ma 4090 m.n.p.m. My postawiliśmy zacząć od bliższego nam szczytu południowego i zdecydować co dalej po dotarciu na górę.
Na zboczach wulkanu nie rośnie nic oprócz mizernej trawy i niewielkich, choć czasem bardzo kolorowych roślin. Głównym elementem krajobrazu są rozległe rumowiska ostrych, brązowawych głazów różnej wielkości.

Głazy średniego kalibru

Miłe złego początki
Poszliśmy mniej więcej zgodnie z trasą zaznaczoną w Garminie. Ponieważ oprócz głazów nie ma tu wielkich przeszkód po drodze, to jakkolwiek by się nie zaczęło i tak można dojść na szczyt. Nnie każda trasa jest jednak optymalna, a przecież nie chodzi o to żeby się zmęczyć niemiłosiernie tylko żeby się nacieszyć miejscem i widokami. Dlatego poszliśmy dość wyraźnie widoczną ścieżką i to chyba jest podejście optymalne.

Ogony z punktu widzenia lidera
Do mojego ogólnie kiepskiego stanu doszły jeszcze lekkie problemy z oddychaniem, bo wysokość jednak dała się lekko we znaki. Skutek był taki, że nawet najlepsza ze ścieżek była mordęgą. Niby to tylko 700 metrów w górę niezbyt stromego podejścia, ale w praktyce okazało się to drogą prawie krzyżową. Jasiu natomiast najwyraźniej nic sobie nie robił ani z rzadkiego powietrza ani ze stromizny i pruł do góry jak mały samochodzik. A Jurek z plecakiem i ja czyli księżniczka Jarosława sapaliśmy z tyłu. Wycieczka w górę, która miała nam podobno zabrać dwie godziny w rzeczywistości trwała cztery godziny i pół. Cztery i pół godziny powolnej agonii :) Po drodze zrobiliśmy sobie zdjęcia na śniegu, który cały czas leży dużymi łachami na zboczu i mimo wszystko cieszyliśmy się widokami.

Śnieg - wersja letnia

Z widokami było zmiennie, w rytm pojawiania się i znikania chmur. Niestety Araratu widać nie było. Za to pod szczytem zaczęło padać, a przez chwilę był nawet deszcz ze śniegiem. Jak to w górach.

Księżniczka robi dobrą (?) minę do złej gry
W końcu się udało wygramolić na południowy wierzchołek. Co za satysfakcja. Niestety pogoda była kiepska więc po pamiątkowym zdjęciu zamiast moknąć zaczęliśmy po prostu schodzić. Nie było nam także dane zobaczyć wnętrza wulkanicznego krateru, bo tonął w chmurach. Wyglądało to jakby ktoś nalał do tej kraterowej filiżanki spienionego mleka wieńczącego filiżankę cappuccino.

Bohaterscy obrońcy krzyża. Mgła przesłania pałac prezydencki
Krater też zasnuty więc figę widać


Ale za to tajemniczo jak w horrorze :)
W porównaniu z traumą podejścia droga powrotna była czystą przyjemnością. Zdarzyło się nam nawet wyłożyć na trawie i wygrzewać kości w słońcu. Miłym spacerkiem i bez większego wysiłku zsunęliśmy się z powrotem na poziom jeziora czyli do 3200 m.n.p.m.


Instalacja do pędzenia bimbru z porostów

Jak się idzie w dół to więcej widać. Zobaczyliśmy dzięki temu jakie tłumy plączą się po Aragacu. Myślę, że w grupach różnej wielkości naliczyliśmy nawet trzydzieści osób. Spotkaliśmy parę Czechów i Francuzów. Żadnych Ormian :->

Ferrari było jednym za sponsorów wyprawy :)

W sumie trasa tam i nazad zabrała nam siedem godzin. Na dole, przy jeziorku jest jeszcze holelik, gdzie można się także posilić. Ja nie miałem ochoty na cokolwiek, ale chłopcy zamówili sobie miejscowy przysmak czyli zupę hasz. Dostaliśmy michę rosołu bez wyraźnego smaku, z pływającym kawałem wkładki mięsnej typu golonka. Zupę jednak trzeba było odpowiednio przygotować. Polegało to na tym, że pani kelnerka ją posoliła, dodała wielką łyżkę rozgniecionego czosnku i dorzuciła sporo suchego, pokruszonego lawaszu. Kolegom przysmak nie przypadł do gustu, ale przynajmniej wiemy teraz czego unikać.


To nie zupa, to wyzwanie!
Ponieważ po całej nocy i wycieczce miałem stan przedzawałowy to zaraz po tym pysznym i pożywnym posiłku zostałem jak kłoda wrzucony do samochodu i tyle pamiętam. Odpłynąłem.

Dramatyzm atmosferyczny

Bacówki tamtejszych juhasów
Następne wspomnienie to przedmieścia Erewania. Szczęśliwie szybko i sprawnie dotarliśmy do noclegu. Zatrzymaliśmy się na trzy noce w opisywanym na forum kaukaz.pl (dzięki Wam szanowni forumowicze!!!) mieszkaniu w centrum, obok opery. Miejsce zdecydowanie jest godne polecenia. Gospodyni i herbaty zrobi i tabletkę znajdzie jak trzeba i przytulić by pewnie też przytuliła, ale nie korzystaliśmy z tej opcji. Niemniej kobitka bardzo w porządku. Mieszkanie na czwartym piętrze wielkiej kamienicy bez windy więc sugeruję brać wszystkie graty na raz i ograniczyć wspinaczkę, której my mieliśmy już dość tego dnia.
Szybki prysznic i dwugodzinna drzemka postawiła nas na nogi. Reaktywacja i zmartwychwstanie się dokonały. Zregenerowani wdrożyliśmy program wieczorny wstępnego zapoznania się z armeńską stolicą. Pewnie więcej na ten temat będzie w następnych notkach, ale Erewań to inny świat niż reszta kraju. Mieszka tu co trzeci Ormianin z Armenii (w odróżnieniu od ormiańskiej diaspory). Różnica pomiędzy stolicą a prowincją to przepaść i to w każdej dziedzinie. Nawet drugie co do wielkości Giumri na tle stolicy prezentuje się jak mieścinka najwyżej powiatowa.
Głównym punktem miasta jest Plac Republiki, na którym co wieczór odbywa się pokaz klasy światło, woda i dźwięk. Wielka, podświetlana różnokolorowymi lampkami fontanna sika sobie wodą w rytm muzyki płynącej z głośników. To co widać pozostaje w ścisłym związku z tym co słychać więc pokaz cieszy oko i ucho szerokiej publiczności gromadzącej się wokół. Kiczowato i co z tego. I tak nie można oczu oderwać.
Zaliczyliśmy jeszcze restaurację Kaukaz. Polecam, bo jest tam bezpretensjonalnie, jest bogate menu nie tylko z kuchnią armeńską, wystrój jest ciekawy i można nawet posłuchać miejscowej tradycyjnej muzyki ludowej. Ceny akceptowalne. Wciągnęliśmy z Jurysiem gruzińskie czinkali rozpamiętując zeszłoroczne wrażenia kulinarne. Pierożki może nie były mistrzowskie ale całkiem spożywcze. A Jasiek znowu zapodał jakiegoś szaszlika i przyszło mu później za to drogo zapłacić. Zapłacić gastrycznie, nie finansowo :)
I tak się skończył ten długi i pełny wrażeń dzień.

Pisał Jarek